To, że płacisz za edukację wcale nie oznacza, że z automatu dostajesz piątki i nigdy nie odpadniesz ze studiów. A idąc na inaugurację roku akademickiego możesz być już spokojny, że za trzy lata pogratulują Ci piątki z obrony. W drugiej części cyklu już na poważnie chcę podzielić się z Wami tym, co spotkało mnie na prywatnej uczelni.
Znam osoby, które odpadły ze studiów na prywatnej uczelni, znam takie, które ściągały, gdzie tylko się dało, kupowały testy od starszych roczników i nie mogły się nauczyć na najprostsze przedmioty. Znam też takich, którzy otrzymali ogromną dawkę inspiracji, zdobyli cenną wiedzę i w końcu zrozumieli, co chcą robić w życiu. Wśród tych ostatnich jestem ja. Pewnie dlatego też nie rozumiem stereotypów i utartych poglądów na temat prywatnych uczelni i ich studentów, o czym pisałam w pierwszej części.
Dlaczego poszłam na prywatną uczelnię?
Interesowałam się PR i zależało mi na zdobyciu odpowiedniej wiedzy. Syllabus dziennikarstwa prywatnej uczelni tak mi się spodobał, że postanowiłam spróbować. Dlaczego nie na publicznej? Jeśli dobrze pamiętam powodem była historia, a właściwie fakt, że nie zdawałam jej na maturze. Liczyła się do punktów w rekrutacji, a ja wiedziałam, że na pewno do matury, i to jeszcze z historii, nie podejdę nigdy w życiu! Poza tym znacie kogoś kto studiowałby jednocześnie na AGH i UJ? Byłabym chyba fenomenem 😉 Po przestudiowaniu planu zajęć i trasy tramwajowej między jednym, a drugim wydziałem, zdecydowałam się na prywatną uczelnię. Dziś nie żałuję.
Co tam zastałam?
To, że płaciłam za studia w żaden sposób nie gwarantowało mi piątek ani luzu. Tak samo jak na publicznej musiałam chodzić na ćwiczenia, notować, uczyć się, a potem zdawać egzaminy, zrealizować praktyki i przymusowo chodzić na aerobik w ramach wf’u. Właściwie udało mi się przepisać trzy przedmioty, w tym jeden po krótkiej rozmowie na temat Sokratesa. Na prywatnej uczelni też wcale nie było jakoś specjalnie banalnie i łatwo. Zdarzały się przedmioty, które można było zaliczyć od tak, bez przygotowania, ale były też i takie, z których notatki zawierały mnóstwo stron. Systemy medialne na świecie przeklinałam w duchu przez kilka tygodni.
Gdybym tylko chciała mogłam spróbować swoich sił jako stażysta w jednej z telewizji lub w najpopularniejszym radiu w Polsce z siedzibą na Kopcu Kościuszki. To już są solidne argumenty do CV, a kto wie czy nie zastałabym tam na dłużej. Tutaj nieco teoretyzuje, bo jednak bardziej interesował mnie PR niż dziennikarstwo radiowo-telewizyjne, jednak to nie zmienia faktu, że możliwości były. Koledzy i koleżanki korzystali przez co mogli pochwalić się bogatym doświadczeniem tuż po dwudziestce.
Kadra też nie była przypadkowa. Wiadomo, jak na każdej uczelni, były osoby, które nie potrafiły przekazać wiedzy albo wcale tego nie chciały. Ale trafiłam również na ludzi, którzy fantastycznie inspirowali i naprawdę czynnie pracowali w telewizji, radiu, agencji reklamowej, biurze prasowym czy gazecie. W żaden sposób nie byli gorsi od wykładowców uczelni publicznej. Jako praktycy przewyższali teoretyków i akademików, którzy od lat zasiadają za profesorskim biurkiem, i powiedzmy sobie szczerze, przekazują informację, które są nieaktualne od paru lub parunastu lat.
Prywatna czy publiczna?
W moim przypadku prywatna uczelnia nad publiczną zwycięża przede wszystkim kadrą. Spotkałam prawdziwych dziennikarzy z krwi i kości – reportażystę, wydawcę, rzecznika miasta Krakowa, specjalistkę od marketingu, stylistkę i reżyserkę pokazów mody, dziennikarza prasowego i dziennikarzy radiowych RMF. W końcu mogłam posłuchać ludzi, którzy naprawdę pracują, realizują się i wiedzą, co mówią, a nie czytają treści ze slajdów zawalonych treścią. Spotkałam praktyków, którzy chcieli nie tylko uczyć, ale także inspirować, zarażać pasją i otwierać nasze głowy na inny sposób myślenia.
Wybór uczelni zależy przede wszystkim od studenta i kierunku. Można fantastycznie czuć się na publicznej, a na prywatnej z trudem przychodzić na nudne wykłady i odwrotnie. Można też olewać zajęcia, wpłacać regularnie czesne na konto uczelni i pojawiać się na niej sporadycznie. Właściwie to można wszystko, ale tak generalizować i wrzucać wszystkich studentów prywatnych uczelni do jednego worka?